Otłoczyn. 1980-2020.

Dawno nic nie pisałem, bo skończyło mi się miejsce na zdjęcia, a bez zdjęć to nie robota. Ale to wydarzenie jest warte małej reaktywacji bloga.

Pod sam koniec roku 2020 ukazał się mój debiut literacki – książka „25. Godzina. Katastrofa kolejowa pod Otłoczynem 1980„.

Kto czytał artykuł, który opublikowałem wcześniej na blogu, ten wie, że temat katastrofy pod Otłoczynem nurtował mnie od dłuższego czasu. Zainteresowanie to zaowocowało najpierw pracą magisterską z psychologii, a później – książką. Postanowiłem zebrać w jednym miejscu wszystkie dostępne materiały odnośnie tej katastrofy, a następnie spróbować dokonać czegoś, co wydawało się niemożliwe – rozwikłać zagadkę pociągu nr 11599.

Udało mi się dotrzeć do archiwów, których najprawdopodobniej żaden badacz wcześniej nie przeglądał – Sprawy Operacyjnego Rozpoznania kryptonim „Katastrofa”, którą założyła Służba Bezpieczeństwa PRL. Przejrzałem także wszystkie akta prokuratury i komisji PKP. Lektura była niezwykle pouczająca, wymagająca, a niekiedy – mrożąca krew w żyłach.

Równe 40 lat po katastrofie książka była gotowa, a od niedawna możecie ją przeczytać także Wy. Czy udało mi się znaleźć rozwiązanie tej zagadki? Sprawdźcie.

Ostatnie piętrusy. Zmierzch wagonów Bhp.

 

DSC_7850.jpg

Pomijając styczniową przejażdżkę do Cisówki, w tym roku nie miałem jeszcze okazji ruszyć w drogę pociągiem specjalnym. Wypad pod granicę białoruską był wprawdzie niezwykle ciekawy, jednak siarczysty mróz nie pozwalał nacieszyć się w pełni tą wyprawą. Dlatego też szczególnie czekałem na pierwszą imprezę w tym sezonie, a mianowicie Pożegnanie Bipy organizowane przez Chojnickie Stowarzyszenie Miłośników Kolei. Planowana trasa była bardzo ciekawa – z Chojnic mieliśmy pojechać do Kościerzyny, a następnie do Wierzchucina, stamtąd do Tucholi i wjechać na linię nr 241, dojeżdżając do dawnej stacji węzłowej Pruszcz Bagienica. Okazało się jednak, że wskutek ubiegłorocznych wichur ta ostatnia linia nadal jest nieprzejezdna – uprzątanie skutków nawałnicy przedłuża się i chociaż Lasy Państwowe deklarowały, że zdążą uprzątnąć drzewa przed planowanym przejazdem, to jednak (jak zwykle) aparat państwowy wykazał się rychliwością i drzewa jak leżały, tak leżą do dziś. Dlatego zrezygnowano z wjazdu na linię 241, a zamiast tego mieliśmy zawitać do Grudziądza. Dobre i to – w końcu stacja Grudziądz w dawnych czasach stała piętrusami, warto więc, aby pod sam koniec eksploatacji powrócić na stare śmieci.

Niestety, długa trasa wymaga również wczesnego wstawania. Wyjazd z Chojnic zaplanowano jeszcze przed godziną 8, więc pobudkę tego dnia zaliczyliśmy chwilę po 3 rano, żeby zdążyć dojechać spod Torunia na dworzec Główny. Stamtąd przejechaliśmy do Bydgoszczy, a tam poczekaliśmy na autobus, który miał nas zawieźć do Chojnic. Niestety Arriva parę rozkładów temu skróciła relację porannego kursu z Bydgoszczy do Chojnic, który teraz odjeżdża z… Tucholi.

Zapakowaliśmy się do zabytkowego Mercedesa O305, który służył w MZK Bydgoszcz w pierwszej połowie lat 90. i ruszyliśmy w drogę do Chojnic. Po drodze jeszcze tylko postój w Koronowie, pod jednym z licznych w tej okolicy GS-ów. Była więc okazja na szybką fotkę oraz zrobienie zapasów na cały dzień.

DSC_7302.jpg

Dojeżdżamy do Chojnic, przesiadka do piętrusa i jedziemy. Dość szybko przestałem się opierać pokusie otwarcia drzwi w biegu i zacząłem łapać świeże poranne powietrze w płuca. Nie ujechaliśmy daleko i już pierwszy fotostop, przy wiatrołomach. Niestety – ubiegłoroczna wichura poczyniła ogromne zniszczenia. Całe połacie drzew leżały połamane jak zapałki.

DSC_7321.jpg
Linia nr 211, tuż za przystankiem Męcikał.

DSC_7347.jpg
Stacja Brusy

DSC_7366.jpg
…i to jest właśnie najlepsze!

DSC_7494.jpg

A to już Kościerzyna. Dzięki fotostopom tuż za stacją miałem okazję przyjrzeć się dokładniej taborowi, który dogorywa za tutejszym skansenem. To chyba ostatni istniejący wagon typu 101A w „nowym” malowaniu. Większość „Bolków i Lolków” do samego końca eksploatacji jeździła w PRL-owskim malowaniu oliwkowym, ale w latach 90. część wagonów pomalowano w nowe barwy PKP – kremowo-zielone. Z oznaczeń namalowanych na burcie wynika, że stacją macierzystą tego wagonu był Grudziądz. Niestety, stan tej pamiątki dawnych czasów jest tragiczny.

DSC_7558.jpg

Ale prawdziwą tragedią są tamtejsze wagony SN61. Na zdjęciu wagon SN61-86, jedyny zachowany egzemplarz z czołem starego typu. Wagon jest niemal doszczętnie zniszczony i rozkradziony, podobnie, jak stojący kilkanaście metrów dalej jego młodszy brat SN61-549.

DSC_7533
SN61-549

DSC_7534
Chyba nie ma już czego sygnalizować…

DSC_7553
Ganz-Jendrassik 12 JV 17/24. Uśpione 500 koni.

DSC_7556

DSC_7592

Jedziemy dalej. Po kilku kolejnych fotostopach zatrzymaliśmy się na bardzo urokliwej i dobrze utrzymanej stacyjce Bąk. Jest to stacja węzłowa, na której magistrala węglowa spotyka się z łącznicą tejże magistrali z Ostbahnem. Co ciekawe, stacja jest oddalona o 5 kilometrów w linii prostej od wsi i leży, jak to zwykli mówić Anglosasi „in the middle of nowhere”. Dookoła, jak okiem sięgnąć – sam las. Kolega, którego spotkałem na przejeździe opowiedział mi, jak przyjechał tu kiedyś samochodem na zdjęcia – po przedarciu się przez leśne drogi i rozsypujące się mostki dotarł na miejsce i zapytał dyżurnej, jak tu się dojeżdża w zimie.

-Noo, jak śnieg spadnie, to gdzieś po tygodniu przyjeżdża pług.

No, cóż.

DSC_7656.jpg
Skrzyżowanie Ostbahnu (na dole) z węglówką.

A to już jeden z klasycznych motywów na tej trasie – skrzyżowanie dwutorowego w tym miejscu Ostbahnu z biegnącą górą jednotorową w tym miejscu magistralą węglową. Skład w tym miejscu prezentował się wyjątkowo ładnie – nieco gryzło w oczy jedynie nowe malowanie PolRegio, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

DSC_7677.jpg
Autor z głową w kominie i pozostali uczestnicy przejazdu

Kolejny fotostop wypadł na wiadukcie. Postanowiłem ustawić się idealnie w osi toru. Zdjęcia wyszły ładne, aczkolwiek kiedy skład cofał, nie zdążyłem odsunąć się od barierki. Mam nadzieję, że moje płuca przyzwyczaiły się już do warszawskiego smogu i trochę dieslowskich spalin nie zrobiło im większej różnicy.

DSC_7865

Podczas jednego z fotostopów wraz z nami patrzył nowy kolega. Nie chciałem go zanadto stresować, ale nie mogłem się też powstrzymać, żeby nie zrobić mu małej sesyjki.

Zdecydowaliśmy się wysiąść w Grudziądzu. Jeszcze tylko szybka przebieżka do słynnego dworca Biedronka (sieć supermarketów wykupiła 1/3 budynku dworca), drobne zakupy i chwilę później siedzieliśmy już na skąpanym w słońcu grudziądzkim peronie, zajadając się bagietką z pesto.DSC_7934.jpg

Pora na małe podsumowanie. Impreza była całkiem udana, głównie z tego względu, że przejażdżka piętrusem to wspaniałe doświadczenie i powrót do wspomnień z dzieciństwa, ale nie obyło się bez pewnych zgrzytów. Pierwszym z nich był brak rezerwacji miejsc. Wydaje się to oczywiste, zwłaszcza, jeśli mowa o pociągu specjalnym. Nikt przecież nie oczekuje, że organizatorzy będą robić przejazdy charytatywnie, ale z pewnością da się wszystko rozwiązać tak, żeby był i wilk syty, i Manchester City. Szczególnie dobrze udowadnia to Turkol.

Drugim zgrzytem była kultura osobista uczestników. Miłośnicy kolei potrafią być dość specyficzną grupą ludzi, ale obrzucanie ludzi, którzy nie zdążą zniknąć z kadru podczas fotostopu, najgorszymi wyzwiskami, to jest naprawdę żenada i mikolstwo pierwszej wody. Oczywiście wiadomo, że rozkład jazdy i czas nie są z gumy i fajnie jest mieć jeden fotostop, niż mniej, ale jeśli ktoś nie ma kulturwy wrodzonej, to powinien mieć nabytą. No nie? Pozostaje mieć nadzieję, że karma wróci 🙂

Niech żyją piętrusy!

Zakwas z przemytu i pięść Breżniewa. Inny świat w dwie godziny.

W Nowy Rok wszedłem z nadspodziewanie dobrym humorem. Jesienno-zimowa chandra w zeszłym roku uderzyła bardzo mocno, ale chmury zdążyły się rozejść jeszcze w grudniu. Zacząłem więc odwiedzać wszelkie możliwe strony kolejowe i zbierać informacje o planowanych na ten rok wszelkiego rodzaju pociągach specjalnych, przejazdach nadzwyczajnych i przewozach turystycznych. Czekałem zwłaszcza na nadchodzący Finał WOŚP, który nieodłącznie związany jest z podróżami kolejowymi. Jednak zdołałem natrafić jedynie na przejazd specjalny w Krakowie. Sprawdziłem szybko trasę i… szału nie ma. Cała trasa po „zwyczajnych” liniach pasażerskich. Ja natomiast byłem złakniony objazdówki po liniach zapomnianych, które ostatni pociąg pasażerski widziały już dawno temu.

Parę dni później znajomy z Białegostoku podał informację, na którą po cichu liczyłem – w tym roku też jedziemy do Cisówki!

No, tego mi było trzeba. Szybko wszedłem w podany link i wpisałem się na listę. Rzuciłem jeszcze okiem na dojazd – nieźle. Wprawdzie będę musiał wyjechać o 4:25, ale do samej Czeremchy (skąd startował pociąg) dojadę Kolejami Mazowieckimi, co zminimalizuje koszty. No to w drogę!

Obudziłem sie o trzeciej, trafiając w odpowiednią fazę snu – umieszczenie się w pozycji pionowej poszło dość gładko, bez stawiania powiek na zapałki. Dojechałem do centrum, zrobiłem drobne zakupy na podróż i przeszedłem tunelami z dworca centralnego na dworzec Śródmieście, skąd miałem udać się do Siedlec.

No to jeszcze tylko kilka kadrów w oczekiwaniu na mojego Flirta…

DSC_3320.jpg
EN57-1908 jako R7 do Garwolina. Relacja skrócona z powodu trwającego remontu linii nr 7.

I jedziemy. Z powodu wszechogarniającego ciepła dość szybko wdrożyłem w życie swój plan dojazdu i zapadłem w sen. Wyrwałem się z niego w ostatniej chwili – tuż po tym, jak zatrzymaliśmy się w Siedlcach. Tu miałem tylko sześć minut na przesiadkę, więc szybkim krokiem przeszedłem na sąsiedni peron, gdzie czekał już jeden z najnowszych nabytków taborowych KM – 222M. Wagony spalinowe konstrukcji Newagu okazały się całkiem wygodne – toczyły się gładko, nie rzucając na boki.

W połowie drogi między Siedlcami a Czeremchą zaczęło się robić jasno, co pozwoliło nieco lepiej dostrzec widoki za oknem. Podlasie w tym rejonie wygląda bardzo ciekawie – krajobraz jest niemal stepowy, choć nie brakuje też lasów – tutaj występujących częściej w formie odizolowanych kęp drzew.

DSC_3326
222M-001 skończył bieg na stacji Czeremcha.

No i jesteśmy. Trasa zajęła nieco ponad dwie godziny.

DSC_3333.jpg
Stacja Czeremcha.

Stacja jest bardzo charakterystyczna, jej klimat w zasadzie trudno pomylić z jakimkolwiek innym regionem.  Budynek jako żywo przypominający czasy minione (oddany do użytku w 1989), obok biurowiec, który dawniej zapewne służył służbom celnym i WOP-istom. Do tego – ogromna betonowa „wyspa” z płyty chodnikowej. Podobną wyspę można zobaczyć na stacji Białystok Fabryczny. Część pasażerska wciśnięta jest między budynek a grupę towarową.

Na kładce nie zabawiłem zbyt długo, bowiem tego dnia mróz był naprawdę srogi. Skierowałem się do budynku, żeby się ogrzać. Wszedłem do środka i oniemiałem – poczekalnia wyglądała, jakby właśnie zakończył się pierwszy dzień jej pracy w 1989 roku. Wkręciłem w korpus aparatu fisheye’a, żeby udokumentować ten niezwykły klimat, a wtedy za mną rozległ się głos:

-Kto do Cisówki?

Odwróciłem się – w drzwiach stała starsza pani i przyglądała się badawczo grupie pasażerów, która przed chwilą weszła do poczekalni.

-My. – Odpowiedzieliśmy.

-Zapraszam na kawę i poczęstunek!

Na sekundę zapadła cisza. Szybko jednak ruszyliśmy za panią na zaplecze. A tam…

DSC_3345.jpg
Nie byliście jeszcze na Podlasiu? Cóż…

Cuda i dziwy. Czaj z chińskiego termosu z korkiem z prawdziwego korka (otóż tak), domowej roboty wędlina, ciasta, marynowane grzyby, kawa z gruntem, no i oczywiście chleb. Chleb na najprawdziwszym zakwasie, jak się później dowiedzieliśmy – przemycany z Białorusi. Takie to czasy, że chleba na zakwasie już się w Unii nie dostanie. Czeremcha leży jednak zaledwie 4km od unijnej granicy, co sprzyja smakoszom. Do tego wszystkiego – Duch Puszczy, który od żubrówki nabrał już koloru płynu ludwik. Jeśli nie byliście jeszcze na Podlasiu, to musicie wiedzieć, że tamtejsze lasy pełne są bimbrowni, w których warzy się właśnie Ducha Puszczy. Jak powiedziała nam nasza dobrodziejka – do tej bimborowni wpadł dzik, który wypił cały zapas, ale udało im się uratować tę jedną butelkę. Ja wprawdzie jestem abstynentem, ale reszta podróżników wydawała się ukontentowana. Czas mijał na anegdotach i wspominkach, podsumowanych następująco:

-Jakże my mamy nie szanować Gierka? Przecież to za niego ostatni raz coś się tutaj zmieniło.

DSC_3354
Wnętrze budynku stacyjnego

No, może nie do końca za Gierka, bo obecny budynek ukończono w 1989 (jak przypomina posadzka), ale za to od tego czasu niemal nic się nie zmieniło. Być może dzięki temu, że Czeremcha mimo wielkości węzła kolejowego jest jedynie małą wsią, ale nigdzie nie było widać choćby śladów jakiejkolwiek dewastacji.

DSC_3383.jpg
SA133-020 na przystanku Orzeszkowo

No i jedziemy. Postoje na były dość długie, co dawało sporo czasu na kadry wolne od ludzi – zgodne nie tylko z etyką fotograficzną, ale i z samopoczuciem miłośników kolei.

DSC_3400.jpg
SA133-020 na stacji w Hajnówce

A to już stolica polskiego prawosławia, czyli Hajnówka. Kolejna z wielu podupadłych polskich stacji. Budynek dworcowy jest już niestety zamknięty, a szkoda, bo w środku przypomina on budynek w Czeremsze – klimat późnego PRL-u nadal jest żywy. Niestety – tutaj nie da się już wejść. W Hajnówce kończy się także ogólnodostępna sieć kolejowa rejonów Puszczy Białowieskiej. Tu krzyżują się linie kolejowe nr 52 (Lewki – Białowieża) i nr 31 (Siedlce-Siemanówka-Świsłocz). Niestety – linia kolejowa nr 52 jest wyłączona z użytkowania na całej długości, a przewozy pasażerskie na linii 31 prowadzi się tylko do Hajnówki. Dalej są już tylko…

DSC_3441.jpg
Stacja Narewka, widok w stronę Hajnówki

…opuszczone perony, zamknięte nastawnie i towarzyszący nam przez całą drogę osobliwy drugi tor, od którego co chwila odchodzi ginąca w lesie nitka. Dlaczego? Ano dlatego, że dawniej w tych lasach dokonać się miały ogromne ruchy wojsk. W latach Zimnej Wojny kluczowe okazało się błyskawiczne przerzucanie wojsk na linię frontu w czasie „W”. Problem stanowiły jednak odmienne szerokości torów (1524mm w ZSRR i 1435mm na zachodzie). Dlatego wzdłuż granicy polsko-radzieckiej powstało kilka tajnych punktów przeładunkowych, gdzie w razie konfliktu pociągi wiozące Armię Czerwoną mogły zostać błyskawicznie opróżnione, a wojsko – przeładowane na tor normalny. Jeden z takich punktów powstał właśnie w pobliżu Siemianówki, w wyniku czego powstało kilka nowych, krótkich linii kolejowych i stacje: Wiącków, Planta, Mikłaszewo, Oskierki, Zabłotczyzna, Skupowo i Chryzanów. Na szczęście punkty te nigdy nie zostały użyte zgodnie z przeznaczeniem, ale ostatnio część z nich zaadaptowano na potrzeby lokalnych biznesów.

DSC_3471.jpg
TEM2-030, Siemianówka.

Jedziemy dalej – Siemianówka. Tu oprócz stacji towarowej znajduje się także cmentarzysko wagonów z krajów ościennych. Łatwo je poznać – z reguły są one wyraźnie większe od wagonów polskich.

DSC_3472.jpg
Cmentarzysko wagonów w Siemianówce – ukraińska węglarka.

Nieświadomie uwieczniłem też coś, co już od dawna chciałem mieć w kolekcji ciekawostek kolejowych – tzw. pięść Breżniewa. Pięść Breżniewa jest to widoczny na tym zdjęciu sprzęg typu SA-3, „wynaleziony” przez sowietów w latach 30. XX wieku. Dlaczego „wynaleziony”? Ano dlatego, że była to po prostu kopia rozwiązania amerykańskiego – sprzęgu Willisona z roku 1916. Trzeba jednak przyznać, że mimo zwyczajnego zerżnięcia cudzego patentu, sprzęg ten spisuje się nieźle, zwłaszcza w porównaniu z czaso- i pracochłonnym sprzęgiem śrubowym, który jest standardem w Polsce.

A dlaczego zwie się go pięścią Breżniewa? Ponieważ w swoim kształcie przypomina on właśnie zaciskającą się pięść – sprzęgi wagonów łączą się ze sobą podobnie, jak zagięte palce u rąk.

DSC_3521.jpg
Cisówka, widok w kierunku Białorusi

I wreszcie ostatnia stacja po polskiej stronie granicy – Cisówka. Z prawej strony tor szeroki, z lewej – normalny, a przed nami – Białoruś. Tam już pojechać nie mogliśmy, zresztą przez cały przejazd towarzyszyło nam dwu wyjątkowo wyrozumiałych (rzadkość!) SOK-istów, a ostatni odcinek, od Siemianówki do Cisówki, pokonaliśmy dodatkowo w asyście Służby Celnej.

DSC_3527.jpg
Cisówka, budynek stacyjny.

Tak, to jest budynek przystanku Cisówka. Wagon zdjęty z wózków i postawiony w rowie przy nasypie, dawniej pełnił rolę poczekalni. Od 2004 roku nie przyjechał tu już jednak żaden planowy pociąg pasażerski. Ten stan rzeczy raczej nieprędko ulegnie zmianie – Hajnówka jest ostatnim większym miasteczkiem w Puszczy Białowieskiej. Dalej – tylko las…

„W ciągu miesiąca…”. FSO.

DSC_0114

Dziś zajrzymy do żerańskiej Fabryki Samochodów Osobowych. Tego miejsca chyba nikomu przedstawiać nie trzeba, ale zawsze warto łyknąć trochę historii.

Decyzja o odbudowie polskiego przemysłu motoryzacyjnego zapadła zaraz po wojnie. W tym celu odnowiono przedwojenne kontakty z zakładami FIAT w Turynie. Jak to jednak często bywało w tamtych (i nie tylko tamtych) czasach, na drodze stanęła polityka. Nasz serdeczny sojusznik ze wschodu zdecydował, że niepodobna w socjalistycznym kraju montować samochody na licencji tuż zza żelaznej kurtyny. Niemniej jednak, rząd wygospodarował już teren na warszawskiej Pelcowiźnie, gdzie rozpoczęto budowę fabryki. Dlatego zdecydowano, że fabryka zostanie dokończona, ale produkcja rozpocznie się od licencyjnej wersji radzieckiego samochodu GAZ M-20 Pobieda. Budowę zakończono jesienią 1951 roku, a już 6 listopada z taśmy zjechał pierwszy samochód typu M-20. Z początku montowany wyłącznie z części radzieckich, z czasem stawał się coraz bardziej „polski” i przyjął nazwę Warszawa. Warto w tym miejscu dodać, że sama Pobieda była pierwszym w historii samochodem radzieckim, który nie był bezpośrednią kopią samochodu zachodniego. Kto bowiem zna historię radzieckiego przemysłu, ten dobrze wie, że zdecydowana większość produktów przemysłu cywilnego (i sporej części wojskowego) była kopiami, bezlicencyjnymi wersjami i zwyczajnymi zrzynkami sprzętu zachodniego.

Jaka była Warszawa, każdy widział – duża, niezbyt zrywna, awaryjna… jakość wykonania również nie była najwyższa, ale jednocześnie musiała wystarczyć odradzającej się z gruzów wojennych Polsce. Jej następcę FSO pokazało w 1953 – Syrena była już w pełni polskim projektem, a jednocześnie samochodem jeszcze gorszym od Warszawy. Dwusuwowe silniki o mocy od 27 do 40 koni mechanicznych brzmiały jak kaszel gruźlika, a rozhuśtanie samochodu do większych prędkości było nie lada wyzwaniem. Niemniej jednak był to pierwszy krok do zmotoryzowania Polaków.

Potem nadeszła era Fiata 125p i w końcu Poloneza. Z tymi dwoma modelami w ofercie FSO weszła w czas transformacji ustrojowych. Duży Fiat był produkowany jeszcze przez dwa lata – do czerwca 1991. Poloneza poddano zaś gruntownej modernizacji i w kolejnych latach wprowadzano do produkcji nowe modele – Caro, Atu i Plus. Te jednak mało kto chciał kupować. W obliczu otwarcia rynku na tysiące sprowadzanych z zachodu aut, polskie polonezy okazały się samochodami siermiężnymi i zawodnymi. W 1995 roku podjęto decyzję o prywatyzacji fabryki i podpisano list intencyjny z przedstawicielami koncernu Daewoo. Rozpoczęto montaż kilku modeli równolegle z produkcją polonezów i zmieniono nazwę przedsiębiorstwa na Daewoo-FSO. Od 2004 roku powrócono do nazwy FSO, a wyjeżdżające z fabryki lanosy zaopatrywano w znaczki firmowe FSO. Dziewięćdziesiąt procent produkcji tego modelu trafiało prosto na Ukrainę, gdzie lanosy były prawdziwym hitem. Dlatego fabryką zainteresował się ukraiński AwtoZAZ, który kupił od państwa prawie 20% akcji, a następnie podpisał umowę licencyjną z Chevroletem. W 2007 roku rozpoczął się w FSO montaż modelu Aveo. Jednak nie trwał on długo – koncern General Motors znalazł się w 2009 roku na krawędzi bankructwa,  a dodatkowo władze Warszawy drastycznie podwyższyły opłaty za użytkowanie rozległych gruntów, na których leżała fabryka. W końcu w 2011 wygasła licencja na produkcję chevroletów, co oznaczało de facto koniec FSO. W obliczu zaspokojenia potrzeb rynku europejskiego, kolejna fabryka samochodów nie miała już dla siebie miejsca. Produkcja stanęła, pracowników zwolniono. Grunty i budynki dawnej FSO zaczęły wykupywać inne firmy, które w dawnych halach produkcyjnych zlokalizowały swoje hurtownie i siedziby.

DSC_0116

Przy wejściu widać jednak, że jeszcze jakiś czas temu starano się utrzymać produkcję. Ba, nawet płace starano się dostosować do rynku.

DSC_0150

Jedna z mniejszych hal, obecnie użytkowana przez drifterów. Po wejściu do niej rozległy się ryki silników i pisk opon.

DSC_0157

Przed halą zaś można natknąć się na pamiątki dawnych czasów. Trylinka, czyli charakterystyczna, sześciokątna płyta betonowa, wynaleziona przed wojną przez Władysława Trylińskiego i szeroko stosowana w okresie PRL. Do dziś w wielu miejscach widać parkingi, tymczasowe drogi czy składowiska wyłożone charakterystyczną płytą.

DSC_0237

No i wreszcie – hala główna. Ogromny obiekt, składający się z kilkunastu naw. W dużej mierze nadal kompletny, pilnowany przez ochronę. Dawni pracownicy twierdzą, że jeśli tylko znalazłby się inwestor, produkcja mogłaby ponownie ruszyć w ciągu miesiąca.

DSC_0262

DSC_0292

Prasa hydrauliczna, sdjełana w SSSR. Jedna z niewielu maszyn pozostałych w halach.

DSC_0303

Plakat z okresu, kiedy głównym inwestorem FSO był koreański koncern Daewoo. Koncern ten był tzw. czebolem, formą przedsiębiorstwa powstałą w latach 70. w Korei Południowej. Ówczesne władze wojskowe wspierały planowanie gospodarcze i dyscyplinę zakładową. Z firm wykazujących chęć współpracy władze tworzyły ogromne konglomeraty nazywane czebolami. Jak to jednak zwykle bywa, kiedy do biznesu miesza się polityka – w Daewoo kwitły rozmaite szwindle i pospolita kradzież, a azjatycki kryzys finansowy roku 1997 i kilka fatalnych decyzji kierownictwa firmy (głównie dalsze zadłużanie) spowodowały bankructwo firmy i rozwiązanie czebola przez rząd w 1999 roku. Prezes spółki zbiegł do Wietnamu, a kiedy wrócił sześć lat później do Korei, został skazany na 10 lat więzienia za oszustwa i malwersacje finansowe. Jednak już po roku odsiadki dowiedział się, że prezydent uwzględnił go na liście ułaskawień, które w Korei Południowej tradycyjnie wydaje się na Nowy Rok. Nie przypomina Wam to czegoś? Osobiście nie dziwię się, że to właśnie koncern Daewoo zainwestował w FSO.

DSC_0309

Rzut oka na halę w poprzek naw.

DSC_0321

A to dokumenty fabryczne. Do wyboru, do kolory – notatki pracowników, podręczniki, faktury, dokumentacje techniczne, czyste tabliczki znamionowe na odlewy.

DSC_0374

No i wreszcie – widok na główną halę od frontu. U góry znajdowały się biura – tam niestety nie mogliśmy wejść, ale myślę, że znaleźlibyśmy tam praktycznie cały dorobek fabryki. Czy jeszcze kiedyś ktoś podniesie z wyłożonych drewnianą kostką posadzek stare dokumenty i w ciągu miesiąca wznowi produkcję?

 

Jędrzejów-Eldorado?

DSC_1041.jpg

Kto dobrze zna twórczość Kazika, ten zapewne pamięta utwór „Headlines” z płyty „Oddalenie”. Kazik pozbierał kilkadziesiąt nagłówków z ówczesnych gazet i wyrecytował je w piosence. Jeden z nich brzmiał właśnie: „Jędrzejów-Eldorado?”. A więc czy naprawdę Jędrzejów to właśnie Eldorado?

Przyznam, że z kolejkami wąskotorowymi jestem trochę do tyłu. Jak dotąd odwiedziłem tylko dwie – wyrzyską i sochaczewską. Kiedy więc zobaczyłem na Facebooku wydarzenie „Ostatnim towosem przez Ponidzie”, niemal od razu podjąłem jedyną słuszną decyzję – jadę.

Świętokrzyska Kolej Dojazdowa, bo tak brzmi jej poprawna nazwa, powstała w 1915 roku, jeszcze jako kolejka wojskowa, prowadząca od stacji normalnotorowej w Jędrzejowie do Motkowic. Kolejka rozwijała się szybko, w 1951 roku przekuto ją z „wojskowego” rozstawu 600mm na 750mm. W okresie największego rozkwitu kolejki sieć kształtowała się następująco:

Przechwytywanie

Na północnym zachodzie linia zaczynała się od stacji Jędrzejów Wąskotorowy, skąd biegła do stacji w Umianowicach. Tu znajdował się trójkąt torowy. Na wprost biegła linia przez Hajdaszek i Włoszczowice do stacji węzłowej w Bogorii, dalej linia biegła aż do Tarnobrzega, na północy widać także pętlę przez Przyborowice, Łopatno i Włostów do Jachimowic. Udając się z Bogorii na południe można było natomiast dojechać do Szczucina. Natomiast jeśli w Umianowicach skręcilibyśmy na południe, to dojechalibyśmy przez Pińczów i Busko-Zdrój do Cudzynowic. Tutaj czekało nas ostatnie rozwidlenie – dwie długie odnogi prowadziły nas przez Miechów do Charsznicy i przez Proszowice aż do Kocmyrzowa pod Krakowem. Sieć była więc imponujących rozmiarów i wypełniała białą plamę na kolejowej mapie Galicji.

Tutaj musimy niestety wypowiedzieć największy truizm polskiej kolei: „Niestety, okres transformacji spowodował degradację polskiej sieci kolejowej.”. Ruch do Szczucina z Bogorii zamarł już w latach 70; a odcinek Jędrzejów-Bogoria wyłączono z ruchu pasażerskiego w 1987. Podobnie sprawa miała się z południową odnogą sieci. Jednocześnie jednak, Świętokrzyska Kolej Dojazdowa była jedną z pierwszych kolejek wąskotorowych, na których uruchomiono kursy turystyczne. Z Jędrzejowa do Hajdaszka pociągi turystyczne zaczęły jeździć już w 1989 roku.

No dobra, dość historii – w drogę! Budzik zadzwonił w środku listopadowej nocy. Ubrałem kilka warstw ubrań, dopiąłem plecak z Nikonem i torbę ze Startem, po czym wyruszyłem na ciche ulice Warszawy. Lubię je o tej porze – ciche i skrzące się pomarańczowym światłem sodowych lamp ulicznych. Wsiadłem do niezwykle punktualnego tego dnia TLK Pobrzeże i rozsiadłem się w zdeklasowanym wagonie pierwszej klasy. Szybko zrobiło się dużo cieplej, a wygodny fotel z pierwszej klasy zaczął mnie wciągać. Pstryk.

Obudziłem się w Radomiu.

Potem w Skarżysku.

A potem przed Jędrzejowem.

Spanie w pociągach zazwyczaj nie jest zbyt wygodne, ale tym razem zasnąłem błyskawicznie i przespałem praktycznie całą drogę. Wyskoczyłem na peron w doskonałym humorze.

DSC_0603-2.jpg

Czas na strzał rozruchowy. Budynek stacyjny jest po remoncie, ale ten dobór kolorów… Cóż, nie można mieć wszystkiego.

DSC_0609-2.jpg

Po krótkim spacerze przez boczne uliczki docieramy do celu.

DSC_0614-2.jpg

Krótki wypad przed główną bramę. Zerkam w celownik, by uwiecznić powyższy kadr i słyszę zza pleców:

-A co to, wycieczka?

Zagadnęła mnie miła starsza pani. Jak się okazało – pracowała dawniej na Kolejce i angażowała się w organizowane przed laty wycieczki. Po krótkiej rozmowie nadeszła pora załadować się do rumuńskiej „klasy”, czyli wagonów Bxhpi:

DSC_0610

DSC_0625

No, może jeszcze tylko odrobinka makro ciekawego detalu wagonu do przewozu drewna.

DSC_0654.jpg

No i ruszamy. Pierwszy fotostop – na przejeździe. Ustawiamy się na górce z miękkiej ziemi, jakby specjalnie usypanej kilka dni wcześniej na nasze potrzeby.

DSC_0674.jpg

To już kawałek za Jędrzejowem – wzdłuż torów biegnie ścieżka rowerowa.

DSC_0696.jpg

W miarę, jak zwiększała się moja wiedza i umiejętności fotograficzne, zacząłem dostrzegać wady mojej Sigmy 18-300. Jednak ma ona również kilka zalet. Zakres ogniskowych potrafi zrobić robotę.

DSC_0709-2.jpg

Dotarliśmy do ciekawego miejsca – dołem biegnie nasza wąskotorówka, a górą – Linia Hutnicza Szerokotorowa. Rozstaw dolny – 750mm, rozstaw górny – 1520mm. LHS biegnie od Hrubieszowa aż do Huty Katowice i był jedną ze sztandarowych inwestycji dekady Gierka – dzięki nowej linii pociągi ze Wschodu (i na Wschód) nie musiały przechodzić na granicy czasochłonnego procesu zmiany rozstawu kół.

DSC_0815.jpg

Pierwszy z wielu na tamtym odcinku mostów. Była to świetna okazja, żeby zastosować jeden z moich ulubionych efektów w fotografii kolejowej – obniżenie kadru, które sprawia, że nawet model lokomotywy w skali H0 zmienia się w potężną i majestatyczną maszynę.

DSC_0874.jpg

Najdłuższy most, nad rzeką Nidą. Maszerując przez pole, aby ustawić się do zdjęcia, potwornie ubłociłem buty. No tak – pomyślałem o wszystkim, tylko nie o wyższych butach. Trudno – kolejny kilometr zszedł na otrzepywaniu dziwnie ciężkiego ogumienia dolnego.

DSC_0939.jpg

No i wreszcie – estakada. Ciekawe rozwiązanie – zamiast niwelować teren, zdecydowano się na budowę takiej właśnie konstrukcji.

DSC_1114.jpg

Potoczyliśmy się do Pińczowa, gdzie odbyły się manewry przeformowujące skład, a następnie udaliśmy się w drogę powrotną. Ponownie wjechaliśmy na trójkąt w Umianowicach, a stamtąd – na świeżo wykarczowany szlak do Hajdaszka.

DSC_1172.jpg

Dalej dojechać już nie mogliśmy – przejazd zaraz za stacją został zaasfaltowany. No to jeszcze klasyczny kadr – skład wraz z budynkiem stacyjnym i oprawą oświetleniową, którą zidentyfikowałem jako OURW-2250 z zakładów Mesko. Do opraw mam jednak gorsze oko, niż do pociągów – może ktoś z Was wie lepiej?

Jednak zanim powstało to zdjęcie, trzeba było przeformować skład. Stanęło przed nami nie lada wyzwanie, bowiem drugi tor był mocno zarośnięty. Lokomotywa wyjechała więc przed głowicę stacji, a po przestawieniu zwrotnicy wcisnęła się na kawałeczek „czystego” toru. Tu zaczęła się nasza rola – złapaliśmy wagony i wspólnymi siłami przepchnęliśmy je za zwrotnicę. Lokomotywa wróciła na tor główny, cofnęła na skład… I gotowe! Na własnej skórze odczuliśmy największą zaletę kolei – znikome opory toczenia. Mimo, że „klasa” waży dziewiętnaście ton, z miejsca ruszą ją nawet dwie osoby. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Hajdaszka, jesienna szarówka była już w pełni. Do Umianowic dotarliśmy już po zmroku, a w Jędrzejowie zameldowaliśmy się z powrotem w kompletnych ciemnościach. Jeszcze tylko przejażdżka do Miechowa, skąd pociąg zabrał mnie z powrotem do stolicy.

Minął niemal miesiąc od tamtego słonecznego, listopadowego dnia – właśnie doszła mnie wieść, że Kolejka nie tylko uniknie likwidacji. Stacja Hajdaszek doczeka się remontu, w planach jest nawet rozbudowa stacji i powstanie skansenu kolejowego. Wszystko wskazuje więc na to, że Jędrzejów jeszcze długo pozostanie prawdziwym Eldorado miłośników wąskiego toru.

Most na rzece… Gwda.

DSC_6906.jpg

Zaglądamy na chwilę do działu urbex – dziś obiekt doskonale znany większości historyków kolejowych, czyli wysadzony most na rzece Gwdzie.

Most był częścią wybudowanej w 1913 roku linii kolejowej łączącej Jastrowie z Węgiercami. Tam znajdował się węzeł, który łączył linię ze szlakiem Złotów – Wałcz. Linia Jastrowie-Węgierce była najkrótszym połączeniem dwu największych miast tej okolicy, czyli Jastrowia i Złotowa. Odwiedziałem go od dzieciństwa, ale to był pierwszy raz ze sprzętem, który pozwolił uwiecznić to miejsce w zadowalającej mnie jakości.

Wyruszyliśmy z Jastrowia i poszliśmy śladem dawnej linii – najpierw po nasypie, a następnie przez jeden z licznych w tej okolicy lasów.

DSC_6807.jpg

DSC_6818.jpg

W lesie trafiliśmy na przepiękną grę świateł.

DSC_6901.jpg

No i wreszcie – most. Konstrukcja liczy sześćdziesiąt metrów długości i składa się z dwu pięciometrowej wysokości przęseł, które dźwigają konstrukcję od dołu.

DSC_6894.jpg

Badając historię mostu znalazłem trzy wersje historii opisującej jego wysadzenie.

DSC_6825.jpg

Według pierwszej z nich most wysadzili w powietrze wycofujący się w stronę Jastrowia Niemcy. O samo miasto stoczono później bitwę, która została upamiętniona na Grobie Nieznanego Żołnierza.

DSC_6829.jpg

Według drugiej z nich, Niemcy nie zdążyli wysadzić mostu. Polscy saperzy podczas rozminowywania konstrukcji mieli za to popełnić błąd, który poskutkował eksplozją i zniszczeniem konstrukcji.

DSC_6838.jpg

Trzecia wersja mówi, że wybuch miał zostać sprowokowany przez Sowietów, którzy potrzebowali pretekstu do przekazania linii w ręce trofiejnych batalionów, aby linię można było rozmontować i wywieźć na wschód.

DSC_6862.jpg

Wysadzony most nastręczył jednak grabieżcom trudności – jego demontaż i wywózka okazały się zbyt trudne, toteż most pozostawiono samemu sobie.

DSC_6854.jpg

W tym miejscu doszło do eksplozji.

DSC_6938.jpg

Z prawej strony zdjęcia widać drugi most – to współczesna konstrukcja, która jest częścią drogi nr 189 – z mostu drogowego rozciąga się wspaniały widok na zniszczony most kolejowy – możecie go zobaczyć na górze tego posta.

DSC_6953.jpg

Pora na parę detali. Flora i fauna zaczyna upominać się o powstałe przed ponad stu laty dzieło człowieka…

DSC_6923.jpg

Trwają także procesy geologiczno-chemiczne…

DSC_6931.jpg

DSC_6932.jpg

DSC_6972.jpg

Całą konstrukcję można dość swobodnie zwiedzać – na zachodnim brzegu Gwdy zlokalizowany jest niewielki parking i tabliczka przybliżająca historię linii i mostu, a także wejście na nasyp, którym można dojść do przyczółku. Drugi przyczółek również jest dość łatwo osiągalny, jednak należy zachować dużą ostrożność przy zwiedzaniu konstrukcji – nie ma tam żadnych barierek ani zabezpieczeń. Niemniej jednak – obiekt jest zdecydowanie warty odwiedzenia, podobnie, jak urokliwe Jastrowie.

Wolne Tory prowadzą na Hel, czyli chwytaj dzień w praktyce.

Zgodnie z facebookową zapowiedzą rozpoczynam kolejny wpis podróżniczy – tym razem zdecydowałem się odwiedzić Hel. Pomysł ten chodził mi po głowie od początku wakacji – chodziło nie tylko o zaliczenie szlaku kolejowego, ale i o zwiedzenie samego Helu – oprócz kolei pasjonuję się również historią i wojskowością.

Plan był dość napięty – o północy ruszamy do Gdyni, żeby tam poczekać na słynny pociąg Regio „TUR” z Chojnic do Helu, który planowo prowadzi wagony typu Bhp – nieśmiertelne „piętrusy”, którymi chyba każdy czytelnik urodzony przed 2000 rokiem miał okazję się przejechać, bowiem przed 2010 rokiem nadal można było je spotkać praktycznie w całej Polsce. TUR-em jedziemy do Helu, gdzie czeka nas dziewięć godzin zwiedzania, wracamy bezpośrednio do Warszawy TLK „Mierzeja” o 21:39.

Pierwszy zgrzyt pojawił się już dwa i pół tygodnia przed datą wyjazdu, kiedy kupowałem bilety – do Gdyni nie było już miejsc siedzących. Cóż – trudno. Przygotowaliśmy się mentalnie na bardzo trudne warunki, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na stację Warszawa Centralna. Pociąg opóźnił się o 50 minut, lecz w końcu nadjechał.

DSC_4701-2.jpg

Wpadłem natychmiast do wagonu, aby jak najszybciej zająć jak najlepsze miejsce stojące – warto dodać, że pociąg składał się głównie z wypożyczonych na czas wakacji wagonów czeskich. Trudno się dziwić, że Czesi wypożyczyli nam wagony typu „ledwo ledwo”. Czyli? „Ledwo ledwo” spełniające wymogi – po prostu wyciągnięto „z krzaków” zalegające tam wagony i wysłano do Polski. Standard odpowiadał więc mniej więcej temu, co pamiętamy sprzed kilku(nastu) lat z naszych TLK. Znalazłem miejsce w… umywalni. Tak, wagony czeskie mają coś w rodzaju malutkiej umywalni w przejściu, o wymiarach mniej więcej jednego metra kwadratowego. To musiało wystarczyć – wślizgnęliśmy się tam i usadowiliśmy tak, aby nie musieć stać. Trudno opisać to, co się działo na korytarzu, ale przypominało to ewakuację wojenną. Wiele wody w Wiśle musi jeszcze upłynąć, aby włodarze kolejowi i polityczni zainteresowali się wreszcie warunkami, w jakich podróżuje się w Polsce koleją. Chociaż może jestem optymistą.

Po czterech godzinach ciężkiej podróży dotelepaliśmy się do Gdyni, po czym poszliśmy na bardzo wczesne śniadanie, a następnie na peron. Sfotografowałem kilka scenek rodzajowych, a następnie zauważyłem, że na nasz peron wpychane są znajome wagony:

DSC_4772-2.jpg

Popularne „bohuny”, czyli wagony typu Bmnopux, już w nowym malowaniu PolRegio…

DSC_4776-2.jpg

Oraz upragnione „bipy”, czyli wagony piętrowe typu Bhp.

Od razu wpadł mi do głowy pomysł, aby nie czekać dłużej na TUR-a. Zagadnąłem kierownika:

-Panie kierowniku, z biletami na TUR-a można?

-Joo, jak na TUR-a to jo.

Od razu poczułem się jak u siebie – „jo”, czyli gwarowe potwierdzenie (ale także zapytanie czy wyraz zdumienia), obecne w mowie mieszkańców Pomorza, od Trójmiasta po Toruń.

No to wskakujemy! Wrócił czar wspomnień – drzwi bez blokady, otwierane pociągnięciem za uchwyt, charakterystyczne schodki na górny pokład, czarne dermy na siedzeniach i małe półki na bagaże – wszystko było dokładnie tak, jak pamiętam z dzieciństwa i z niedawnych przejazdów specjalnych.

DSC_4810-2.jpg

Wkrótce zmorzył nas sen, ja jednak z racji wymiarów nie bardzo mogłem się wygodnie ułożyć. Dobrze się złożyło, bo przecież linia helska oferuje sporo pięknych widoków, zwłaszcza, jeśli oglądamy je z górnego pokładu poczciwego piętrusa.

DSC_4869-2.jpg

DSC_4870-2.jpg

No i jesteśmy – dwie godziny wcześniej, niż planowaliśmy. Najpierw skierowaliśmy się do sklepu, aby zrobić zapasy na cały dzień. Hel o tej porze był niemal opustoszały, zwłaszcza, że w nocy nawiedziła go dość potężna burza, której skutki było dobrze widać:

DSC_4891-2.jpg

No i w drogę! Najpierw udaliśmy się śladami dawnej bocznicy do jednostki wojskowej w stronę Cypla Helskiego, czyli samego koniuszka półwyspu. Cztery lata temu zbudowano tam specjalny pomost, dzięki któremu udało się zniwelować wpływ turystów na naturę. Trzeba bowiem wiedzieć, że wydmy i ich ekosystem to bardzo wrażliwa sprawa – najważniejsza jest ochrona tzw. wydm białych, składających się z samego piasku – chodząc po nich, bardzo łatwo nanieść na nie szczątki organiczne, które pozwolą na wzrost roślin inwazyjnych. Rośliny takie nie powiny rosnąć na wydmach i są tępione. Nieco większą tolerancję mają wydmy szare, czyli takie, gdzie piasek zdążył się już wymieszać ze szczątkami organicznymi – zazwyczaj pokryte są chrustem i trawą. Jednak i tutaj doszło do inwazji niektórych roślin, często zupełnie egzotycznych. Co ciekawe, znalazła się wśród nich… Śliwa.

DSC_4948-2.jpg

Jak to możliwe? Otóż zostawiający za sobą pestki rozmaitych owoców turyści po prostu nieświadomie zasiali w tym miejscu drzewo – pestka trafiła na żyzną ziemię i wyrosła z niej ta oto śliwa. Leśnicy postanowili zachować ją jako pomnik zmian, które potrafi wywołać nieświadomy człowiek.

Niemniej jednak – dzięki wybudowanemu pomostowi, od kilku lat toczy się proces przywracania wydm z Cypla Helskiego do ich naturalnego stanu. Z plaży weszliśmy w lasy. I tutaj miłe zaskoczenie – trasa, którą zaplanowałem, idealnie pokrywała się z niebieskim szlakiem, jednej z kilku dróg wytyczonych na terenie całego półwyspu. W każdym ważniejszym punkcie postawiono tabliczkę z drogowskazami. Wspaniały pomysł!

Ruszyliśmy więc w drogę, kierując się w stronę Góry Szwedów. Po drodze spotykaliśmy niewielkie, jednoosobowe kopułki strzeleckie. Taka kopułka zapewniała możliwość ostrzału atakujących, a jednocześnie schronienie przed artylerią czy nalotem bombowym. Największe wrażenie zrobił jednak na nas las.

DSC_4959-2.jpg

Niemal 80 lat po tym, jak przez Półwysep Helski przetoczyła się ostatnia wielka wojna, w lasach nadal widać leje po bombach i pociskach artyleryjskich, które przez ponad miesiąc spadały na polskich obrońców Helu. Ich bohaterska obrona trwała od wczesnych godzin porannych 1 IX 1939 aż do południa 1 X 1939, chociaż niemieckie pociski spadały na polskie wojska do późnych godzin wieczornych. Ślady ostrzału widać do dziś, choć przyroda zdążyła się już upomnieć o swoje, leje zarastają, drzewa mimo wszystko pną się w górę…

A rośliny powoli pochłaniają nawet stal.

DSC_4976.jpg

Po dłuższej wędrówce przez niskie lasy iglaste doszliśmy do rozwidlenia – skręciliśmy prawo, w kierunku Góry Szwedów. Wzniesienie to wyrasta na wysokość 19 metrów nad poziom morza, tuż nad plażą. Górę nazwano tak od lądowania Szwedów, którzy w tym miejscu zeszli na ląd w 1628 roku, kiedy dwa z ich okrętów weszły na mieliznę podczas sztormu. Trzy stulecia później na górze stanęła latarnia morska. Zbudowano ją na dwumetrowej betonowej podbudowie, zaś sama wieża składała się z siedemnastometrowej stalowej konstrukcji ażurowej, zakończonej okrągłą galerią i „niegdyś” kopulastym daszkiem. Była ona w pełni automatyczna, ale przez brak nadzoru dotykały ją częste awarie i w 1990 roku została ostatecznie wyłączona. Obecnie konstrukcja niestety niszczeje – trawi ją rdza, a budynek stojący obok osunął się i zaczął rozpadać. Odezwał się we mnie nie tylko duch miejskiego eksploratora, ale i wspinacza – przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy nie da się jakoś dostać na górę. Jedyne rozsądne wejście było jednak zaspawane drutami zbrojeniowymi, a wyższe włazy wprawdzie dawały pewną możliwość wejścia, jednak było to ryzykowne – w razie błędu czekałby mnie lot kilka metrów w dół. To nie wchodziło w grę. Ech, gdyby tak mieć chociaż metrową drabinkę z hakami albo trochę sprzętu wspinaczkowego!

DSC_5046-2.jpg

Tym razem jednak – odpuszczamy. A skoro już wdrapaliśmy się na górę, to możnaby tu chwilę zostać. Zrobił nam się z tego naprawdę długi odpoczynek – w dalszą drogę ruszyliśmy dopiero po dwu godzinach. Po dość krótkim spacerze doszliśmy do kolejnego rozwidlenia – czekało bowiem na nas jeszcze kilka atrakcji. Skręciliśmy w lewo, aby po przemierzeniu klimatycznych zarośli…

DSC_5111-2.jpg

Dotrzeć do wiaduktu. Była to oczywiście linia kolejowa nr 213, prowadząca z Redy do Helu. Decyzja zapadła błyskawicznie – zasadzamy się na pociąg. Po dłuższej chwili poszukiwania dobrego kadru i sprawdzania rozkładów pognałem w końcu jakieś dwieście metrów w stronę Juraty – znajdowała się tam niewielka górka, z której roztaczał się całkiem niezły widok na wiadukt, a po zmniejszeniu ogniskowej – na okalający trasę las. Według planu – za kilka minut powinien się w tym miejscu zjawić jadący do Warszawy EIC Jantar. Usłyszeliśmy huk syreny – jedzie!

Spodziewałem się na czele składu zmodernizowanej SU42, jednak spotkało mnie całkiem miłe zaskoczenie – Nurek!

DSC_5144-2.jpg

Czeska seria 750, która od kilku lat pracuje także w Polsce na wypożyczeniu. Wymieniliśmy pozdrowienia z miłym panem mechanikiem i wróciliśmy na szlak. Stąd było już blisko do kompleksu muzealnego – Muzeum Obrony Wybrzeża, połączone z Muzeum Kolei Helskich. Kupiliśmy bilety, zwiedziliśmy muzeum, a następnie skierowaliśmy się na peron wąskotorówki.

Sieć torów o bardzo wąskim rozstawie 600mm oplata las tuż za północną granicą miasta Hel – dawniej była to oczywiście kolejka wojskowa, dowożąca sprzęt i zaopatrzenie do rozmieszczonych tutaj stanowisk obronnych. Dzisiaj służy za kolejkę muzealną – czynne są dwie lokomotywy Wls50, na PKP oznaczane jako Ld1. Najpierw wskoczyliśmy więc do pierwszego składu, którym pokonaliśmy krótką trasę prowadzącą do bunkra, w którym znajduje się strzelnica. Tory wiodą przez środek bunkra, więc trzeba wysiąść przed wjazdem, obejść bunkier i przesiąść się do drugiej kolejki, także z wueleską. Drugim składem jedziemy już prosto do muzeum.

DSC_5210-2.jpg

Muzeum jest utrzymane w całkiem dobrym stanie, można tam podziwiać m. in. drezyny czy wagony wąskotorowe z dawnych warszawskich fabryk, jednak największe zbiory dotyczą wszelkiej maści urządzeń kolejowych – można pobawić się chociażby programatorem oświetlenia lokomotywy SM42…

DSC_5245-2.jpg

Czy podziwiać znikające już z polskich stacji tzw. pragotrony, czyli klapkowe systemy informacji pasażerskiej.

DSC_5191-2.jpg

Po dość krótkim zwiedzaniu przyszła pora na powrót tą samą trasą. Do końca dnia czekał nas już tylko relaks, a wieczorem wróciliśmy na stację. Udało się jeszcze uchwycić jeżdżące w ciekawej konfiugracji składy Regio:

DSC_5323-2.jpg

Dwa szynobusy i nieco zmodernizowana bonanza po naprawie głównej w Chojnicach, już w barwach PolRegio. Helska część TLK Pobrzeże podstawiła się na peron i rozsiedliśmy się w wagonie bezprzedziałowym. Do Gdyni dotarliśmy bez opóźnienia. Spodziewałem się jednak, że z Gdyni tak szybko nie wyjedziemy – poprzedniej nocy nawałnica zerwała sieć trakcyjną w okolicach Lęborka, składy były przeciągane lokomotywami spalinowymi. Zmorzył nas sen.

Obudziliśmy się po czterech godzinach. Nadal w Gdyni. Cóż. Ostatecznie w Warszawie byliśmy o 08:54.

DSC_5326-2.jpg

Pozostawało tylko życzyć pozostałym pasażerom powodzenia – jak dowiedzieliśmy się później, do stacji końcowej Pobrzeże dotarło około sześć godzin po czasie. Sezon wakacyjny powoli dobiegał już jednak końca, a jesienna pogoda miała nas zaskoczyć jeszcze przed początkiem września…

Sierpień ’80. Katastrofa pod Otłoczynem.

Wydałem książkę o tej katastrofie, dostępna tutaj.

Data i godzina opublikowania tego wpisu nie jest przypadkowa.

Sierpień roku 1980 był szczególną datą w historii Polski. Rozczarowani kolejną zapaścią gospodarczą robotnicy polscy zaczęli przygotowywać się do fali strajków, która miała objąć cały kraj. Wielkie kredyty zaciągnięte na inwestycje i poprawę warunków życiowych w Polsce niestety nie miały żadnych szans na pokrycie przez skrajnie niewydolną gospodarkę socjalistyczną, co skończyło się załamaniem już w połowie dekady – w 1976 w Radomiu, Ursusie i kilku innych miejscach wybuchły strajki, zakończone rozlewem krwi. W 1980 sytuacja zbliżała się już do stanu krytycznego – kierujący państwem Edward Gierek czuł, że zbliża się koniec złudzeń jego i milionów Polaków. W zakładach pracy tworzyły się zalążki przyszłej „Solidarności”.

Oba te kryzysy zdawały się jednak omijać Otłoczyn – niewielką wieś pod Toruniem, podzieloną na dwie części – pierwotną osadę i niewielkie osiedle kolejowe, które powstało tu po poprowadzeniu tędy Drogi Żelaznej Warszawsko-Bydgoskiej. Tory w tym miejscu wyznaczają jednocześnie granicę jednego z najstarszych i największych poligonów na ziemiach polskich – podtoruńskiego poligonu artyleryjskiego. Otłoczyn stał się więc dość ważnym punktem na kolejowej mapie okolic Torunia – tu można było przeładować wojsko, nie tamując ruchu w węźle toruńskim. Stację wyposażono w dodatkowy tor, jak również ekspedycję kolejową i magazyny.

Otloczyn

Na początku sierpnia 1980 roku niemal nic jeszcze nie zwiastowało nadchodzącej burzy, która miała wstrząsnąć całym krajem – wakacyjne pociągi jeździły zatłoczone do granic możliwości, dowożąc setki tysięcy ludzi do miejscowości wypoczynkowych – kolejarze mieli pełne ręce roboty.

Dekada lat 70. była okresem największych w historii PKP przewozów, zarówno towarowych, jak i pasażerskich. Rodzimy przemysł kolejowy zdołał wreszcie wyrównać powojenne zniszczenia, teraz goniono za ogromnym zapotrzebowaniem na nowy tabor w związku z rekordowymi przewozami węgla i innych towarów. Szaleńcze tempo pracy nie ominęło także samych kolejarzy – obowiązywała wówczas praca na akord. W dzisiejszych warunkach bezpieczeństwa ruchu kolejowego taki tryb pracy wydaje się czymś absolutnie szalonym, ale wówczas oficjalną metodą obliczania kolejarskich wypłat była liczba przepracowanych godzin – jeśli ktoś decydował się jeździć więcej, mógł liczyć na dodatkowe wynagrodzenie, limity czasu pracy były o wiele większe, niż dziś.

Z pewnością wiedział o tym Mieczysław Roschek, maszynista z Chojnic, który szedł do pracy na godzinę 4:00 rano, po 55 godzinach wolnych od służby. Pobrał kartę pracy i objął lokomotywę ST44-436, która okazała się niesprawna. Roschek pobrał nową kartę, jednak nie zdał starej. Godzinę później wyjechał wraz z pomocnikiem na lokomotywie ST44-607 z pociągiem towarowym do stacji Racławki, by następnie wrócić do Chojnic i podjąć skład towarowy do Piły, gdzie zameldowali się o 12:05. Roschek poszedł do miasta, a o 17:05 wyjechali do Bydgoszczy, a następnie do Torunia, gdzie zameldowali się chwilę przed północą. Tam Roschek udał się do dyspozytora, któremu powiedział, że pracuje od godziny 20 i skład przyprowadził z Bydgoszczy, pokazując poświadczającą jego słowa kartę pracy. W rzeczywistości pracował już prawie dwadzieścia godzin, prowadząc w tym samym czasie dwie karty, co dublowało jego wynagrodzenie. Dyspozytor stwierdził, że Roschek nie przepracował jeszcze dopuszczalnych 12 godzin, zarządził wymianę pomocnika i wysłał drużynę wraz z lokomotywą luzem do Otłoczyna, gdzie mieli podjąć skład 16 pustych węglarek i jako pociąg nr 11599 poprowadzić go do stacji Wrocki.  Roschek wraz z pomocnikiem Andrzejem Boguszem wyjechali z Torunia i po dość krótkiej jeździe przybyli o 02:10 na stację Otłoczyn. Bogusz podłączył lokomotywę do składu – teraz pozostawało czekać na sygnał na semaforze, który pozwalał na wyjazd ze stacji na tor zasadniczy, co wymagało przejechania przez rozjazd – pociąg stał po lewej stronie stacji patrząc w kierunku Torunia, toteż musiał przejechać na skos przez „lewy” tor, aby znaleźć się na zasadniczym do kierunku jazdy, „prawym” torze.

DSC_4230-2.jpg

To miało jednak zająć jeszcze dużo czasu.

Tymczasem na stacji Toruń Główny do drogi szykował się pociąg osobowy nr 5130 relacji Toruń-Łódź. Oczekiwano jednak na przyjazd opóźnionego pociągu pospiesznego, z którego planowano podłączyć dwa wagony z miejscami do leżenia. Cały skład miał liczyć łącznie siedem wagonów. Na prowadzącej skład lokomotywie SP45-160 na sygnał wyjazdu oczekiwali maszynista Gerard Przyjemski i jego pomocnik, Józef Głowiński. Ostatecznie osobowy odjechał o 04:18, nieco ponad godzinę przed wschodem słońca, który tego dnia nastąpił o 05:33. Z powodu dość niskiej temperatury (około 11 stopni), miejscami nisko ścieliła się mgła, jednak ogólna widoczność była dobra. Opóźnienie pociągu wyniosło 41 minut. Po przejechaniu przez wschodnią głowicę stacji Toruń Główny prędkość pociągu zaczęła wzrastać do około 90 km/h.

Dokładnie w tym momencie za nastawnik lokomotywy ST44 pociągnął Mieczysław Roschek. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, dlaczego to zrobił. Analizowano najróżniejsze możliwe powody, nie stwierdzając jednoznacznie, co spowodowało katastrofę. Pojawiły się nawet spiskowe teorie, jakoby ktoś dostał się na lokomotywę i sterroryzował Roschka, zmuszając go do zignorowania sygnału „Stój” i wyjechania na szlak. Mówiło się też o planowanym zamachu na dygnitarzy partyjnych, a nawet o sabotażu wojskowym. Prokuratura wykluczyła nawet opcję o sterroryzowaniu maszynisty. Roschek po prostu ruszył składem ignorując semafor.

DSC_1085.jpg

Godzina 4:20 – pociąg towarowy nr 11599 nagle rusza z miejsca, mija semafor wskazujący sygnał S1 „Stój” i dokonuje tzw. rozprucia rozjazdu – zwrotnica „lewego” toru była skierowana do jazdy na wprost, a nie na tor boczny, więc przednie koła lokomotywy siłą rozwarły iglicę i przestawiły zwrotnicę tak, aby umożliwić przejazd pociągowi towarowemu. Rozwarcie iglicy potwierdziła potem ekspertyza, która ujawniła ślady obręczy kół wkleszczających się między szyny. Biegli zastanawiali się potem, czy nie doszło do złudzenia optycznego – fioletowe światła tarcz manewrowych, czerwone światło semafora, szyba czołowa lokomotywy i oświetlenie pulpitu maszynisty mogło razem dać złudzenie światła pomarańczowego i zielonego – dalsza ekspertyza wykluczyła jednak tę wersję.

DSC_7871.jpg

Na pulpicie nastawni wykonawczej Oc1 rozbłysły światła wskazujące, że tor nr 2 został zajęty przez pociąg. Nastawnicza Zofia Wróblewska chwyciła za telefon i zawiadomiła dyżurnego ruchu stacji Otłoczyn – Jana Woźniaka, iż pociąg 11599 wyjechał bez zezwolenia na tor nr 2. Woźniak natychmiast zadzwonił do posterunku odstępowego Brzoza Toruńska, gdzie służbę pełniła jego żona, aby zatrzymać pociągi, które mogą się znajdować na tym torze. Wówczas można było to zrobić na trzy sposoby: Chorągiewką, sygnałem dźwiękowym lub specjalnymi spłonkami kładzionymi na torze, na które najeżdżały koła pociągu, powodując detonację i alarmując maszynistę. To wszystko wymagałoby jednak przynajmniej kilkunastu sekund. Woźniak otrzymał informację, że pociąg osobowy nr 5130 kilka sekund wcześniej przepisowo minął nastawnię w Brzozie i pojechał dalej torem nr 2 w stronę Otłoczyna. Woźniak orientuje się, że oba pociągi znajdują się na tym samym torze, jadą dokładnie na siebie i – co gorsza – nic już nie jest w stanie ich zatrzymać. Między Brzozą a Otłoczynem nie ma już żadnych posterunków i nastawni, na pokładzie lokomotyw nie ma radia, a o Radiostopie nikt jeszcze wówczas nie słyszał.

Osobowy jedzie z szybkością 90 km/h, towarowy rozpędził się do 40. W tym miejscu tory biegną przez wykop, a dodatkowo – lekko po łuku. Kiedy obaj maszyniści zauważają światła czołowe swoich lokomotyw, Roschek już wie, że nastąpi zderzenie. Późniejszy eksperyment dowiódł, że Przyjemski mógł jeszcze tego nie wiedzieć, z powodu łuku, po którym biegły tory. Jak pokazała ekspertyza, miejsce, w którym nie ulegało już wątpliwości, że pociągi jadą po jednym torze znajdowało się 150 metrów od punktu zderzenia, a więc zaledwie 4 sekundy. Pierwszy hamowanie zaczyna Roschek – ciągnie za kran, kiedy tylko zauważa światła z przeciwka. Musiał więc wiedzieć już w momencie wyjazdu z Otłoczyna, że może nastąpić zderzenie. Przyjemski orientuje się chwilę później – również zaciąga hamulec i biegnie schować się na tył lokomotywy, Roschek pozostaje na stanowisku. Osobowy zwalnia do 88 km/h, towarowy do 33.

Siła zderzenia jest ogromna – lokomotywy zostają bardzo ciężko uszkodzone, a w trakcie zderzenia giną na miejscu maszynista Mieczysław Roschek i pomocnik maszynisty pociągu osobowego Józef Głowiński. Maszynista Gerard Przyjemski zostaje bardzo ciężko ranny, podobnie, jak pomocnik maszynisty pociągu towarowego Andrzej Bogusz.

Jednak nie kończy się na lokomotywach – siła zderzenia jest tak wielka, że pierwszy wagon pociągu osobowego właściwie przestaje istnieć (pozostają jedynie wózki), drugi składa się w harmonijkę, pozostałe przewracają się lub zostają uszkodzone – jedynie kilka ostatnich wagonów wychodzi z wypadku bez większych uszkodzeń. Na miejscu ginie 62 pasażerów, jedna pasażerka umrze później w szpitalu.

Kilku pasażerów z tyłu pociągu biegnie przez las do szosy Toruń – Włocławek, która szczęśliwie w tym miejscu przebiega dość blisko torów. Zatrzymują samochody i powiadamiają o katastrofie. Kierowcy pędzą do najbliższych osiedli i alarmują służby – z Torunia dysponuje się wszystkie karetki, podobnie, jak z Aleksandrowa Kujawskiego i Włocławka. Powiadomiona o godzinie 4:45 milicja dysponuje również straż pożarną i alarmuje LWP, które również rusza na miejsce, na szlak wyjeżdżają dwa pociągi ratunkowe. Po przybyciu na miejsce ratownicy zastają koszmarny widok – całkowicie zniszczone pociągi, zmasakrowane zwłoki ofiar, części ciał rozrzucone po całej okolicy. Natychmiast wyklucza się cięcie wagonów piłami motorowymi – z obu lokomotyw wyciekł olej napędowy, więc najmniejsza iskra może spowodować wybuch. Zostają dźwigi, nożyce i gołe ręce. Lekarze ratują tylko tych, którzy dają szansę na przeżycie. Z wraków lokomotyw dość szybko zostaje wydobyty Andrzej Bogusz, ale bardzo ciężko ranny Gerard Przyjemski musi czekać na ratunek prawie cztery godziny. Ostatkiem sił pomaga ratownikom wydobyć siebie samego z wraku. Przyjemski przeżyje katastrofę, nigdy więcej nie zasiądzie za nastawnikiem. Andrzej Bogusz zostaje znaleziony poza kabiną maszynisty, ale nigdy nie zostaje wyjaśnione, czy pomocnik uciekł z kabiny, czy też nie zdążył do niej dotrzeć. Umrze pięć dni później, nie odzyskawszy przytomności.

i-koss-porta-pro

O godzinie 11 na miejscu katastrofy zjawiają się helikopterem Edward Gierek i premier Edward Babiuch. Gierek nie wypowiada ani słowa, kilka zdjęć wykonuje mu reporter toruńskich „Nowości”, Zbigniew Juchniewicz. Przy okazji późniejszej publikacji wychodzą na jaw absurdy socjalistycznego państwa – cenzor informuje Juchniewicza, że zdjęcia te nie mogą się ukazać w „Nowościach” podpisane nazwiskiem autora, bowiem tylko ówczesna Centralna Agencja Fotograficzna miała zgodę na fotografowanie I Sekretarza. Jak jednak zweryfikował jeden z czytelników w komentarzach poniżej, była to nieprawda – CAF wcale takiej wyłączności nie miał. Pojawia się w takim razie pytanie, czy cenzor o tym wiedział, czy podał taką informację na wszelki wypadek. Tak czy inaczej – zdjęcia ostatecznie zostają opublikowane w kolejnym wydaniu gazety, ale podpisane jako CAF. Jeszcze raz dziękuję za weryfikację! Wizyta dygnitarzy odnosi mimo wszystko pewien pozytywny skutek – do okolicznych szpitali kieruje się dodatkową dostawę leków dla 64 osób, które odniosły mniejsze lub większe rany.

Pod koniec dnia udaje się wznowić ruch pociągów. Wśród świadków rozchodzi się plotka, jakoby jeden z pociągów towarowych przetaczających się przez miejsce katastrofy miał mieć w swoim składzie wagon, na którym ktoś napisał: Dzisiaj Otłoczyn, jutro Gdańsk. Inni mówili, że napis brzmiał: Otłoczyn – preludium Gdańska. Najprawdopodobniej były to jednak plotki powstałe już po rozpoczęciu strajków na Wybrzeżu, które zresztą szybko przyćmiły tragedię Otłoczyna.

Rozpoczynają się trzy niezależne dochodzenia – toruńskiej prokuratury, komisji rządowej i komisji PKP. Przesłuchano świadków, sporządzono szkice sytuacyjne, przeprowadzono wiele eksperymentów, jednak śledztwo prokuratury zakończyło się po stwierdzeniu bezpośredniej winy Mieczysława Roschka. Od dalszych czynności odstąpiono z powodu śmierci sprawcy. Pozostałe komisje nie zdołały jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało, że maszynista pociągu towarowego, będąc trzeźwym i w pełni świadomym, umyślnie wyjechał na zajęty tor i doprowadził do największej katastrofy kolejowej w powojennej historii Polski.

Rozmyślałem nad tym krytycznym momentem już bardzo wiele razy – jest to jedna z tych tajemnic, które stają się naszymi małymi obsesjami – myślimy o nich wiele razy, a kiedy nas spytać o powód naszego stanu, odpowiadamy, że po prostu się zamyśliliśmy.

Wspaniale opisał to Lem w jednym ze swoich opowiadań – pilot Pirx spędza dłużące się godziny samotnego patrolu kosmicznego rozmyślając, co mogło spotkać dwu innych pilotów, którzy przepadli bez wieści w trakcie patrolu. Pirx doszedł jednak do wyjaśnienia, mi udało się jedynie wysnuć teorię, która wydaje mi się najbardziej prawdopodobna. A więc – dlaczego Mieczysław Roschek zignorował semafor i wyjechał na zajęty tor?

Z pewnością nie mógł zasnąć z przemęczenia – zanim nastąpiło zderzenie, sześciokrotnie skasował czuwak – urządzenie, które co kilkadziesiąt sekund miga, a następnie brzęczy, zaś nieskasowane – uruchamia hamowanie awaryjne, w razie utraty przytomności przez maszynistę. Ponadto eksperyment i taśmy z prędkościomierza dowiodły, że Roschek rozpoczął hamowanie, gdy tylko zobaczył światła pociągu osobowego, musiał zatem być pewien, że dojdzie do zderzenia, gdyż jeśli nie byłby świadomy jazdy po torze niewłaściwym, to w tym punkcie nie mógłby jeszcze jednoznacznie stwierdzić, że pociągi jadą po jednym torze, co zresztą udowodniła postawa Przyjemskiego. Maszynista osobowego zaczął hamować chwilę później, bliżej punktu zderzenia. Jadąc przepisowo nie mógł przecież wiedzieć, że z przeciwka nadjeżdża towarowy.

Wykluczam również samobójstwo. Zjawisko targnięcia się na własne życie przy jednoczesnym zabiciu kilkudziesięciu innych osób w katastrofie komunikacyjnej jest zjawiskiem niezwykle rzadkim, które historia najnowsza zna jedynie z niedawnej katastrofy samolotu Lufthansy. Nie jestem zresztą pewien, czy nie jest to w ogóle jedyny taki przypadek. Jeśli nawet Roschek chciałby ze sobą skończyć, jako kolejarz z pewnością nie wybrałby takiego sposobu.

Co ciekawe, w kabinie lokomotywy pociągu towarowego znaleziono raport z jazdy pociągu, w którym Roschek wpisał godzinę wyjazdu – 4:20. Ten zapis w pierwszej chwili wprawił mnie w osłupienie – jeśli bowiem maszynista zdecydował się ruszyć, bardzo poważnie łamiąc przepisy, to dlaczego miałby udowadniać złamanie owych przepisów przez wpisanie do raportu godziny wyjazdu? Niewątpliwie długotrwała praca wpłynęła na zdolności psychofizyczne – przychodzą mi do głowy dwie wersje: Roschek zasnął, a kiedy się obudził, zdawało mu się, że otrzymał zgodę na wyjazd, więc ruszył. Trzeba bowiem pamiętać, że przepisy kolejowe istotnie dopuszczają minięcie semafora wskazującego „stój” i jazdę po torze niewłaściwym, ale tylko po dostarczeniu przez dyżurnego pisemnego rozkazu szczególnego za pokwitowaniem odbioru. Pociąg musi się więc zatrzymać, a dyżurny – stwierdzić możliwość wyjazdu pociągu i wydać rozkaz minięcia semafora wskazującego sygnał S1 „Stój”. Jeśli więc ta wersja jest prawdziwa, to jak najbardziej możliwe jest, że Roschek po przebudzeniu się stwierdził, że taki rozkaz wydano. Wiedział także, że wyjadą na szlak po przejeździe osobowego do Łodzi. Być może po obudzeniu się pomyślał, że osobowy dawno już ich minął, a on przespał podany sygnał wyjazdu? Nie bez kozery czas między północą a godziną czwartą rano nazywany jest godziną śpiocha. Roschek wjechał więc na tor niewłaściwy, co nie wzbudziło jego podejrzeń, bowiem, jak wcześniej pisałem – sytuacja taka może zaistnieć w ramach przepisów, natomiast po dostrzeżeniu świateł pociągu osobowego natychmiast skonstatował, że za chwilę dojdzie do zderzenia i rozpoczął hamowanie. Dlaczego jednak został na miejscu? Ponownie – jeśli ta wersja jest prawdziwa, to strach mógł go sparaliżować.

Druga wersja jest następująca: Roschek nie zasnął, a decyzję podjął pod wpływem halucynacji z przemęczenia, zaś godzinę wyjazdu wpisał do książki machinalnie, „nie wiedząc, co robi”.

Najbardziej prawdopodobna wydaje mi się jednak pierwsza wersja. Czekając długie godziny na sygnał odjazdu, obaj maszyniści postanowili się przespać – Bogusz udał się do tylnej kabiny, a Roschek zasnął z przodu. Kiedy się obudził, uruchomił pociąg w przekonaniu, że są już spóźnieni, kiedy tak naprawdę wyjechali o krytyczne kilka minut za wcześnie. Nagły rozruch pociągu obudził Bogusza, jednak dlaczego nie zdążył on przez kilka minut jazdy dojść do przedniej kabiny, skoro znaleziono go w przejściu? Tutaj pojawiają się trzy wersje – Bogusz albo obudził się dopiero po dłuższej chwili od ruszenia ze stacji, albo coś zatrzymało go w przejściu, które jest jednocześnie przedziałem maszynowym. Możliwe jednak, że Bogusz dotarł do kabiny, a w przejściu znalazł się ułamki sekund przed katastrofą – obaj spostrzegli, że zmierzają ku tragedii, Roschek jednak został na swoim miejscu sparaliżowany paniką, a Bogusz w odruchu samozachowawczym rzucił się do ucieczki, która przedłużyła jego życie o kilka dni, ale jednocześnie nie pozwoliła na poznanie jego historii, która mogła okazać się kluczowa dla pełnego rozwiązania tajemnicy Otłoczyna.

Do dziś niepisaną tradycją wśród maszynistów jest podawanie syreną sygnału Rp1 Baczność w momencie mijania ustawionego nad nasypem pomnika. Często jeżdżę tamtą trasą, a kiedy zbliżamy się do pomnika, wsłuchuję się w sygnały pociągu.

Rp1 słychać zawsze.

Morava, czyli jak jest na Wołoszczyźnie?

Wracamy do podróży!

Tym razem o mojej czterodniowej wyprawie w wołoskie Beskidy. To pasmo górskie rozciągające się w łańcuchu Karpat, które sięga od czeskiej rzeki Beczwy aż do ukraińskiego Czeremosza, ciągnąc się przez wschodnie Czechy, południową Polskę i północną Słowację. Wołoszczyzna stanowi zatem zachodni początek Beskidów.

Postanowiliśmy pojechać – a jakże – pociągiem. Wyprawa była budżetowa, toteż obraliśmy następującą trasę:

Warszawa-Chałupki – IC Praha

Chałupki-Bohumin – osobowy Kolei Śląskich

Bohumin – Hranice na Morave – regionalny Ceskych Drah

Hranice na Moravě – Valašské Meziříčí – osobowy CD

Valašské Meziříčí – Branky – osobowy CD.

Podróż wymagała wstania bardzo, bardzo rano, toteż tej nocy spaliśmy niewiele. Pobudka o czwartej rano, szybkie dokańczanie pakowania i ruszamy.

Dojechaliśmy do Dworca Centralnego, IC Praha wjechała na peron punktualnie. Skład prowadziła EP09-019a wagony były oczywiście czeskie. Nie różnią się wiele od polskich bezprzedziałowców, zauważyłem natomiast jedną różnicę – w wagonach w kilku miejscach wiszą gazetki CD, w których zawarte są artykuły o historii kolei, ciekawostki, komiksy dla dzieci, a także… Ogłoszenie o konkursie fotograficznym – jego zwycięzcy mogą liczyć na karnet. Mam nadzieję, że doczekam czasów, kiedy na podobny pomysł wpadnie którykolwiek z polskich przewoźników.

W Katowicach pasażerowie znacznie się przerzedzili – razem z nami w Chałupkach wysiadły jeszcze dwie osoby. Rzuciłem okiem na budynek dworcowy – przeczucie mnie nie myliło.

DSC_0848.jpg

Budynek jest zamknięty i zabity płytami wiórowymi, dla niepoznaki pomalowanymi w kolor cegły. Czyli o wcześniejszym kupnie biletów mogliśmy zapomnieć. Cóż, trudno. Okrążyliśmy budynek wychodząc na niewielki plac, gdzie zagadnął nas lokalny miłośnik napojów niskiego, średniego i wysokiego woltażu:

-Skąd to, skąd to?

-Bardziej dokąd. Do Bohumina.

-Aaa. – kiwnął głową miłośnik, przymykając oczy i sącząc łyka.

Zatrzymaliśmy się pod budynkiem dawnej poczty. Uliczka dochodziła do głównej ulicy, którą z grubsza można byłoby dojśc do przejścia granicznego. Przez chwilę kusiła myśl, aby przejść do Bohumina piechotą, jest to zaledwie kilka kilometrów. Jednak ciężki bagaż i wysoka temperatura odwiodły mnie od tego pomysłu, zamiast tego zapytałem przechodzącego obok mężczyznę o sklep. Zapomnieliśmy jednak, że było wówczas święto Bożego Ciała, toteż ten pomysł również upadł. Zauważyliśmy jednak wejście na boisko lokalnego klubu sportowego, LKS Chałupki, obecnie grającego w A-klasie.

DSC_9895-2.jpg

Obfotografowaliśmy obiekt korzystając z chwili odprężenia i zdecydowaliśmy się wrócić na peron, ponieważ spodziewałem się intensywnego ruchu towarowego. Nie zawiodłem się.

DSC_9906-2.jpg

DSC_9914-2.jpg

Wybrałem się też na przechadzkę na część towarową stacji – znalazłem tam suwnicę, poukładane w kostkę szyny…

DSC_9935-2.jpg

A na samym końcu – odpalonego Gagarina, czyli M62, stojącego przy trzech załadowanych wagonach.

DSC_9931-2.jpg

Po dwu godzinach oczekiwania nadjechał nasz osobowy – zgodnie z moimi przewidywaniami, był to EN57, pomazany od czoła do czoła, co charakteryzuje chyba wszystkie jednostki jeżdżące na Śląsku. Cóż – Polacy najwyraźniej nie przywiązują dużej wagi do tego, jaki tabor wysyłają za granicę. A przecież to też świadczy o nas.

DSC_9986-2.jpg

No, ale trudno, jedziemy. Podróż zajęła raptem 6 minut i już jesteśmy w czeskim Bohuminie. Tu kupiliśmy bilety, z małymi przygodami. Szukając stacji końcowej na stronie Ceskych Drah, wyraźnie widziałem, że jedziemy do Branek, a pani kasjerce pokazywały się tylko Branky na Morave. Wątpliwości rozjaśniliśmy w informacji, gdzie okazało się, że stacja istotnie nazywa się Branky na Morave, po prostu wyszukiwarka Ceskych Drah wyszukuje tak stacje, jak i całe miasta.

Zapakowaliśmy się do pociągu regionalnego (coś jak nasz dawny pospieszny) i rozsiedliśmy się w komfortowym wagonie o ciekawym układzie przedziałów. Spójrzcie sami:

DSC_0008.jpg

Dość nietypowy układ, jak dla przywykłego do warunków polskich. Mówi się wprawdzie o posłaniu najstarszych polskich wagonów na modernizację według nowego projektu, który ma istotnie zmienić ten układ na taki, który nieco przypomina rozwiązanie czeskie, ale to temat na przyszłość. Tymczasem – mijamy przemysłowe krajobrazy czeskiego Śląska, a następnie miasto Ostrava – największy ośrodek miejski w tej części Czech i jednocześnie siedziba przeogromnego kompleksu metalurgicznego, który w 2003 roku kupił w wyniku prywatyzacji indyjski potentat Lakshmi Mittal.

 

Jeszcze tylko Studenka, w której mieści się słynna fabryka Vagonka – to tutaj powstawały nie mniej słynne motoraki, które uratowały czeską kolej regionalną. Dojeżdżamy do kolejnej przesiadki – Hranice na Morave. Dworzec położony jest na magistrali, toteż można tutaj zaobserwować ruch wszelkiej maści pociągów – od towarowych…

DSC_0077.jpg

Przez RegioJety…

DSC_0065.jpg

Po osobowe. Tym razem reprezentowane przez… coś w rodzaju czeskiego EN57.

DSC_0080.jpg

Seria 460, wprawdzie nie była produkowana w tak imponujących ilościach, ale jej koncept jest dość podobny. Podobnie wygląda też w środku. Składem pomknęliśmy do, jak mówią skrótowo Czesi, ValMezu. Tam przesiedliśmy się w zmodernizowanego motoraka, znanego jako RegioNova, albo Seria 814. Po kilku minutach jazdy byliśmy już w Brankach.

DSC_0108.jpg

Branky to małe miasteczko położone między szczytami wołoskich Beskidów. założone w XIII wieku. Jej nazwa oznacza po prostu bramki – położona pomiędzy dwoma pasmami górskimi stanowiła jakby bramę Moraw. W XVIII wieku powstał tu kościół Niepokalanego Poczęcia Panny Marii, jak również zamek. Zamek i przylegający do niego park był własnością Locknera z Lockenau. Potem został zawłaszczony przez państwo – w okresie komunizmu znajdował się tutaj dom starców, głównie z problemami psychicznymi. Następnie stał się własnością obecu, czyli gminy, która ma swoją siedzibę tuż obok. Pojawiło się już kilku chętnych inwestorów, jednak póki co, obec nie zdecydował się na sprzedaż, więc zamek stoi pusty i zamknięty. Udało nam się jednak do niego wejść, i to (wyjątkowo) całkiem legalnie. Wnętrza zostały wprawdzie pozbawione dawnego blasku przez nowych, państwowych właścicieli zaraz po wojnie, ale od tamtego czasu budynek zachował się w dość dobrym stanie.

DSC_0347.jpg

Wkręciłem w aparat rybie oko, wcisnąłem migawkę, procesor błyskawicznie zczytał dane z matrycy, wygenerował podgląd i oniemiałem.

DSC_0230.jpg

W żadnym jak dotąd wnętrzu nie widziałem jeszcze tak niezwykle ciepłego światła.

DSC_0238.jpg

Co ciekawe, zachodzi tu duża różnica między tym, co widzi ludzkie oko, a tym, co widzi optyka aparatu. Na żywo światło wydaje się całkiem neutralne. A może to po prostu magia?

DSC_0242.jpg

Trudno powiedzieć. W zamku zapadła cisza, przerywana tylko szuraniem butów i trzaskiem migawki.

DSC_0307.jpg

DSC_0320.jpg

Wrażenia były niesamowite. Wyszliśmy z zamku dopiero po około dwu godzinach.

Potem skierowaliśmy się do lokalnej hospody – wygląd lokalu przypominał nieco lata 80., jednak dowiedziałem się, że większość czeskich lokali wygląda, jakby zatrzymał się w nich czas – Czechom po prostu to nie przeszkadza, tym bardziej, że knajpki są czyste. Po chwili siedzieliśmy już w ogródku. Towarzysze popijali trunki alkoholowe, ja jako abstynent sączyłem ukochaną kofolę. Lokalnymi atrakcjami hospody są przechadzający się tu i ówdzie żółw…

DSC_0187.jpg

A także świnia mieszkająca przy stojącym nieopodal domu właścicielki. Świnka została kupiona jako ozdobna miniaturka, ale okazało się, że ma asa w rękawie.

DSC_0189.jpg

Wreszcie udaliśmy się na farmę Vystrkov.

DSC_0558.jpg

Farmę Vystrkov prowadzi Tomasz, niezwykle ciekawa osobistość. Gospodarstwo zostało kupione przez jego mamę, która zaczęła tam hodować konie. Jednak w komunistycznej Czechosłowacji obowiązywało bardziej restrykcyjne niż w Polsce prawo własności – ziemia była wyłączną własnością państwa, nie było możliwości kupna jakiegokolwiek kawałka, stąd też do rodziny Tomasza należały tylko budynki. Dopiero po upadku komunizmu udało się dokupić do farmy nieco gruntów. Tomasz dalej hoduje tam niezwykle przyjazne i spokojne konie, jak również prowadzi agroturystykę i tor do paintballa.

DSC_0578.jpg

Jest także doskonałym kucharzem i gawędziarzem – jeśli w miarę rozumiecie czeski, polecam zajść i zagadnąć. Tutaj znajdziecie stronę Tomasza: http://www.vystrkov.com/

DSC_0548.jpg

Widoki mówią same za siebie.

DSC_0554.jpg

Wołoszczyzna i Morawy są po prostu piękne.

DSC_0637.jpg

Wycieczka nie obyła się oczywiście bez kilku ujęć kolejowych, bowiem przez Branky przebiega linia kolejowa Valmezi-Kromieryż, po której jeździ kilkanaście par pociągów dziennie.

DSC_0124.jpg

DSC_0098.jpg

Robi wrażenie, prawda? A pamiętajmy, że jest to linia kolejowa łącząca dwa miasta wielkości Chełmna. W Polsce najprawdopodobniej zostałaby dawno zamknięta – w Czechach działa i ma się świetnie. O przyczynach tego stanu rzeczy pisałem wcześniej, ale przypomnijmy: Czechy w odróżnieniu od Polski są jednym wielkim ciągiem małych miast, toteż potrzeba sprawnej komunikacji jest czymś absolutnie niezbędnym. Dlatego Czesi w latach 70. zaprojektowali i zbudowali w dużych ilościach tzw. motoraki – niewielkie i oszczędne szynobusy, dzięki którym udało się uratować bardzo wiele linii lokalnych – po upadku komunizmu straty w infrastrukturze kolejowej były dzięki temu zabiegowi o wiele mniejsze, niż w Polsce.

Po bardzo udanych trzech dniach nadszedł czas powrotu. Decyzja o odwiedzeniu Branek była zdecydowanie dobrym i bardzo inspirującym pomysłem.

 

 

CMK Północ, czyli jak projekty krzyżowano.

Dziś będzie trochę o historii. Z pewnością wielu z was wie, czym jest linia kolejowa nr 4, zwana także Centralną Magistralą Kolejową.

Jedyny odcinek Kolei Dużych Prędkości w Europie Środkowo-Wschodniej, prowadzący z Grodziska Mazowieckiego do Zawiercia, po którego odcinku do niedawna można było mknąć z prędkością 200 km/h. Obecnie toczą się tam remonty, a kiedy powrócimy do tych 200 km/h? Nie wiadomo, może za pięć lat.

Tak czy inaczej CMK stanowi witalny łącznik stolicy z południem Polski. Potrzeba budowy tego typu linii zaczęła być poważnie dyskutowana w latach 60., kiedy w związku z zaspokojeniem najbardziej podstawowych potrzeb taborowych PKP i dalszym rozwojem tego, co dziś nazywa się poolem taborowym, jak i potrzebami transportowymi, podjęto decyzję o budowie linii kolejowej, która pozwalałaby na szybkie połączenie stolicy ze Śląskiem i Krakowem. W latach 1970-71 powstał projekt Centralnej Magistrali Kolejowej. Zaprojektowano ją od razu jako linię dużych prędkości. W związku z tym zastosowano łuki o promieniu nie mniejszym, niż 4000m, jak i czteroipółmetrowy odstęp między osiami torów. Pozwalało to na prowadzenie ruchu z szybkościami >200km/h. Jej budowa trwała 10 lat – pełną elektryfikację zakończono w roku 1980, a w 1984 na linię wyjechały dwa pierwsze ekspresy: „Górnik” z Warszawy do Gliwic i „Krakus” z Warszawy do Krakowa. Obecnie pociągi ekspresowe są głównymi użytkownikami tej linii, niemniej jednak jeżdżą po niej także pociągi IC, a na niektórych odcinkach kursowały także pociągi osobowe.

My zajmiemy się jednak czym innym – linią kolejową nr 5.

Nazywana także północną CMK, linia kolejowa nr 5 miała być północnym odpowiednikiem żyły, która usprawniła krwiobieg kraju. Początek linii zaplanowano w Korytowie, czyli w miejscu, w którym CMK wchodzi w łuk kończący się w Jaktorowie, skąd wiedzie już prosta jak strzała droga do Warszawy. Dalej linia miała krzyżować się z tak zwaną Olimpijką, czyli autostradą Berlin-Moskwa, którą planowano ukończyć na okoliczność igrzysk olimpijskich w Moskwie, w roku 1980. Planowane skrzyżowanie znajdowało się w miejscowości Baranów:

18767711_1934242029974538_8800014739949745404_n
Autor: Tomasz Kuran

Powstały nawet filary, które miały dźwigać konstrukcję Olimpijki ponad mknącymi w dole ekspresami. Wykonano także prace ziemne od Korytowa do Teresina. Właśnie w Teresinie znajdowałoby się kolejne skrzyżowanie – z linią kolejową nr 3 z Warszawy Zachodniej przez Kutno i Poznań do Frankfurtu nad Odrą.

Następnie CMK krzyżowałaby się z… Sochaczewską wąskotorówką, żeby ponownie spotkać się z nią w Wyszogrodzie. Tu byłoby rozgałęzienie – projekt zakładał budowę odnogi, która łączyłaby Wyszogród z węzłem Nasielsk, co umożliwiłoby przekierowanie na CMK szybkich pociągów z Warszawy do Trójmiasta.

Z Wyszogrodu kierujemy się wzdłuż Wisły do Płocka – ważnego i gwałtownie rozbudowującego się ośrodka petrochemicznego, którym żyło i żyje nadal niemal całe miasto. Dalej linia miała prowadzić do Sierpca, stąd pojawia się pytanie – czy w tym celu planowano włączyć w CMK dotychczasową linię nr 33 Kutno – Brodnica, czy też linie współistniałyby? Niestety brak bliższych informacji. Tym niemniej – poruszamy się dalej do Sierpca, a następnie do Brodnicy i Jabłonowa Pomorskiego. Wszystkie trzy miejscowości były i częściowo są nadal ważnymi węzłami kolejowymi – w Sierpcu krzyżowały się linie Kutno – Brodnica i Nasielsk – Toruń:

DSC_0552.jpg
Stacja Sierpc, manewry SU45-089.

z Brodnicy można było pojechać w kierunku Kutna, Działdowa, Iławy i Jabłonowa:

DSC_0857.jpg
Stacja Brodnica

a w Jabłonowie spotykały się szlaki Brodnica – Grudziądz, Toruń – Olsztyn i Jabłonowo – Prabuty:

DSC_7102.jpg
Stacja Jabłonowo Pomorskie

W tym momencie pojawia się wzmianka o planowanym odgałęzieniu na Olsztyn. Niestety – ponownie brak informacji, z którego punktu odgałęzienie miałoby wychodzić i czy wykorzystywałoby istniejące linie, czy może współistniałoby z nimi.

Idziemy dalej – z Jabłonowa wyjeżdżamy na północ, gdzie napotykamy kolejne planowane skrzyżowanie – CMK Północ z istniejącą linią łączącą Prabuty z Kwidzynem. Dojeżdżamy do Malborka. Stąd wjeżdżamy na Żuławy, przez które docieramy do Gdańska. Linia kończy się na dworcu głównym.

Niestety, jak pewnie dobrze wiecie z historii, lata 80. okazały się dla Polski dekadą bardzo trudną, a postępujące załamanie gospodarki spowodowało, że prace nad CMK Północ zostały wstrzymane – zdążono wykonać jedynie prace ziemne od Korytowa do Teresina i wybudować filary nad planowaną Olimpijką. Filary te zburzono w 2010 roku, kiedy rozpoczęła się budowa autostrady A2, idącej śladami dawnej Olimpijki. Do projektu CMK Północ nigdy nie powrócono – niestety w czasach obecnych projekt taki jest całkowicie nierealny ze względu na koszta. Wielka szkoda – tak okazała linia byłaby niesamowitym impulsem do rozwoju dla podupadających miast z pogranicza Kujaw, Pomorza i Mazowsza, takich, jak Płock, Sierpc czy Brodnica. Oczywiście moglibyśmy również pochwalić się o wiele bardziej okazałą siecią szybkich kolei, a zakup Pendolino byłby nieco mniej kontrowersyjny. Może zresztą dorobilibyśmy się zalążka własnego taboru dla Kolei Dużych Prędkości? Niestety do tego nie doszło i wydaje się, że wielki projekt kolejowej osi północ-południe pozostanie na zawsze w szufladzie oznaczonej jako „projekty niezrealizowane”.